Niezobowiązująco o własnych lekturach.
Więcej na ariergarda.com, zapraszam.
Od lat słyszę u nas narzekania różnych książkowych mądrali na brak powieści pokoleniowych. Bo i jak taką napisać skoro nie sposób dziś określić co właściwie jest tym pokoleniowym doświadczeniem o którym powieść taka musi traktować. Mało tego, ciężko w ogóle określić kto miałby być tym pokoleniem.
Są oczywiście koncepcje jakichś pokoleń X, Y, Z czy innych millennialsów, ale wierzą w nie chyba tylko korporacje i socjologowie. Kiedyś było z tym o wiele łatwiej. Ludzie byli bardziej zunifikowani, ich życie toczyło się wśród bardziej doniosłych wydarzeń historycznych. Jeśli działo się coś serio – jak choćby Solidarność czy przyjazd papieża – to każdy młody miał do tego stosunek i to bynajmniej nie seksualny, tak jak dziś gdy na pytanie o ważniejsze sprawy z dużym prawdopodobieństwem usłyszymy sakramentalne „pierdole to”. Podobnie w kwestiach popkulturowych, takich jak występ Rolling Stones w warszawskiej Sali Kongresowej czy moda na Beatelsów, to także dotykało na tyle dużej części młodej populacji, że bezsprzecznie było wspólnym doświadczeniem.
A dzisiaj? W dobie Internetu i relatywnie bardzo wielu możliwości jesteśmy tak zróżnicowani, funkcjonujemy w tak odmiennych środowiskach, że często trudno znaleźć wspólny język. Do tego dochodzi powszechne wyobcowanie zaplątanych w społecznościowe sieci…
Wspólne doświadczenia? Z kulturowych ostatnim był chyba hip-hop. Chyba, bo jego powszechność to też już nie ta skala co kiedyś, ale na dzisiejsze czasy i tak wyjątkowo duża. Literatura hip-hopowa – w sensie opisująca świat z punktu widzenia ludzi zaangażowanych w to zjawisko – wciąż się nie pojawiła, czekam. Doświadczenia z gatunku poważnych? Być może patriotyczne odrodzenie, odrzucenie politycznie poprawnej tożsamości pichconej dla nas przez kuchty z Czerskiej i stojąca za tym euforia Marszu Niepodległości. Ale na to jeszcze za wcześnie, to się jeszcze rodzi i musi zatoczyć szersze kręgi – trzeba pielęgnować.
Jest za to co innego, wydarzenie którego nie da się zignorować, czyli wstąpienie do Unie Europejskiej. Tylko jakie są wspólne dla nas tego efekty? Bo przecież na pewno nie nowa, tolerancyjna, europejska tożsamość. Nie będzie tym też emigracja, bo jednak większość z nas została w kraju. Za to absolutnie wszyscy doświadczyliśmy jednego – zderzenia z konsumpcjonizmem. To jest nasza wspólna, wciąż nie opowiedziana historia. Przemożna chęć posiadania coraz to nowych zabawek, pęd za karierą, „kult ciała, zaniedbanie duszy, tylko po co?” jak rymował Sokół.
Takie myśli mnie naszły gdy spojrzałem na opis i okładkę Kierunkowego 22. Nie oczekiwałem oczywiście, że króciutka – będąca w pierwotnym zamierzeniu projektem internetowym – książeczka Daniela Kota będzie tą powieścią. Nie byłem przekonany czy w ogóle będzie jakąś powieścią. Mimo tego absolutny brak literackiego spojrzenia na współczesną Warszawę z perspektywy młodego człowieka nie będącego jakimś gejem czy innym awangardowym artystą sprawił, że zdecydowany byłem sięgnąć po nią od razu po przeczytaniu pochwalnej recenzji na rebelya.pl. Już po pierwszych rozdziałach widać, że autor czuje położenie pokolenia najpierw marzącego o niekończącej się serii dzikich imprez, a potem odkrywającego pustkę życia toczącego się od melanżu do melanżu. Kiedy ma się za sobą epopeję urwanych filmów, wielokrotnie zaliczone wszystkie popularne scenariusze alkoholowego upojenia oraz wyrobione zdanie na temat każdej używki, wbrew pozorom do większości dociera, że dalsze płynięcie z prądem prowadzi do zatracanie się i może nadszedł już ten czas, żeby coś zrobić z życiem. Wielu ucieka w sport, inni chcą robić pieniądze a najbardziej zdesperowani zakładają rodziny i poświęcają się karierze. Tych ostatnich nie znam zbyt wielu, ale istnieją, to pewne. Problem w tym, że chcieć to niestety nie zawsze móc i droga zmiany dotychczasowego trybu życia naznaczona jest wielokrotnym tymczasowym zawieszaniem postanowienia zmiany. Tym samym to o czym marzyło wielu za nastolatka, spełnia się jako syzyfowa praca w latach 25+. Niestety opisu tych zmagań nie znajdziemy w Kierunkowym 22. Bohaterowie są co prawda trochę młodsi, ale czym dalej w narracje, tym bardziej wyraźnie problem owej pustki okazuje się kokieterią. Bo niby jest źle, brak perspektyw spełnienia, nie ma pracy, emocjonalnie tak sobie ale jednocześnie bohater ciągle baluje, pali mnóstwo zioła, ma 100% skuteczność w podrywaniu dziewczyn i duże obycie w miejskich zwyczajach, jest także bardzo wrażliwy zdradzając – niestety – swoje quasi poetyckie pretensje, aż wreszcie raczy czytelnika naiwnie optymistycznym zakończeniem. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że więcej tu autokreacji niż uczciwego obrazu młodego chłopaka w wielkim mieście. Dodajmy do tego zupełny brak jakiejkolwiek akcji przez co z rozdziału na rozdział jest coraz monotonniej i okazuje się że największą zaletą tej pozycji jest opis współczesnej Warszawy. I nie to że jakiś wybitny, bo gdyby tylko tego typu książek było więcej, Kierunkowy 22 zniknąłby w tłumie.
Narzuca się wobec tego pytanie, czy chwalone przeze mnie opisanie pustki melanżowego życia było zamierzone czy to tylko moja autosugestia, podyktowana osobistym doświadczeniem i oczekiwaniami? Wobec braku głębszej refleksji na ten temat i jakiegokolwiek innego przesłania pojawia się przypuszczenie, że być może owa pustka nie jest książki przesłaniem tylko treścią.
Niestety. Nabawiłem się niechęci do książek o tematyce około drugowojennej w szczególności, oraz do historycznych w ogóle. Zrobiłem to sobie, jak większość złych rzeczy które przytrafiały mi się w życiu, sam. Byłem na tyle skupiony na tym okresie , pod postacią monografii i beletrystyki, że po prostu mi się przejadło. Problem zdiagnozowałem już jakiś czas temu, ale nie łatwo było odstawić od ręki moją drugowojenną używkę, bo wkradała się nawet z miejsc pozornie nie mających z nią wiele wspólnego. Trzeba było radykalnych ruchów, aby zupełnie się nie zatracić. Świadomie postawiłem na literaturę współczesną, najlepiej wielkomiejską i niezarażoną kompleksem wobec intelektualnych mód zachodu. Tylko ile można czytać Houellebecqa? Sytuacja stawała się beznadziejna, aż nagle wpadła mi w optykę, niczym gwiazdka z nieba, nowa książka Jakuba Żulczyka o Warszawie i tutejszym dilerze kokainy. Tak, kokaina. To może pomóc zapełnić pustkę, przynajmniej na chwilę…
Nie wszystko jednak ułożyło się tak gładko, bo o ile przypasowała mi tematyka, to miałem pewien z problem z autorem. Jakuba Żulczyka kojarzyłem już wcześniej, ale konkretnych barw zaczął nabierać od kiedy zauważyłem jego współpracę z Sokołem, postacią dla mnie zdecydowanie nieobojętną. Ich wspólny program niestety na dłużej nie wypalił, ale zdążyłem dzięki niemu zapoznać się z paroma wypowiedziami pisarza, tak w TV jak i w druku. Nie polubiłem go. Nie chodzi o jakąś silną niechęć czy cokolwiek takiego, ot po prostu niektóre jego opinie nie przypadły mi do gustu, wydały mi się lekko przemądrzałe i pretensjonalne. Automatycznie założyłem więc, że taka jest też jego literatura i nie miałem zamiaru jej sprawdzać. Opisane na początku okoliczności sprawiły jednak, że zamówiłem książkę w jednej z (niestety) sieciówek i przez jakieś problemy dystrybucyjne czekałem nią dłużej niż mi obiecano. Wyszedłem z założenia, że sprawdzę autora, wyrobie sobie o nim zdanie a w najgorszym wypadku obsmaruje go na moim światowej sławy blogu. Summa summarum, czytanie zostało rozpoczęte z wyraźnym uprzedzeniem oraz oczekiwaniem rozczarowania.
Po 50 stronach, które minęły nie wiadomo kiedy, część obaw zniknęła niczym pierwsza samara w sylwestra. „Ślepnąc od świateł” to sprawnie napisana powieść o brudach stolicy Polski. Poznajemy bohatera, który niby nie jest sympatyczny i pozytywny, ale jednak każdy z nas chciałby być trochę jak on. Zarabiać szybko duże pieniądze nie wstając o 6 rano przez pięć dni w tygodniu, obracać się wśród ciekawych ludzi (media, biznes, bohema, gangsterka), mieć ich szacunek a jednak stać z boku, w cieniu. Poznawać Warszawę od podszewki, taką jaka jest a nie jaką ją serwują naiwnym w telewizji śniadaniowej. Chcielibyśmy być tacy, ale na chwilę. Ano właśnie. Problem w tym, że nie da się w to wejść na pół gwizdka, dla przygody. Kiedy to zrobisz, miejskie bagno Cię wciąga, choć na początku wydaje się, że jest inaczej i w każdej chwili można to skończyć. Ale łatwy pieniądz uzależnia, podobnie jak adrenalina oraz uczucie ciągłego bycia w obiegu.
Bohater wydaję się być jednak ulepiony z trochę innej gliny niż typowy diler. Ma gdzieś obieg i adrenalinę, chodzi tylko o pieniądze dające mu niezależność. Zwraca uwagę na autorów książek w mieszkaniu w którym odbiera dług, sam posiada biblioteczkę, z muzyki słucha Bacha, ma niespełnione ambicje artystyczne. Niewątpliwie pisarz użyczył mu sporo ze swojego „ja”. Widać też chciałby być trochę jak on… Jeżeli dodać do tego jeszcze parę szczegółów – w tym to, że bohater powieści najbardziej na świecie nienawidzi złego traktowania kobiet – to da się zauważyć, że postać jest skonstruowana tak, żeby czytelnik mógł się z nią łatwo utożsamić i wczuć w jej punkt widzenia mimo daleko posuniętego utylitaryzmu.
Osobnym bohaterem „Ślępnąc…” jest Warszawa. Dostajemy jej wizję jako wyjątkowo brudnego miejsca, gdzie każdy walczy z każdym, wszyscy chcą się najebać, gdzie wszystko jest na sprzedaż i nie ma miejsca na idealizm. „Zepsute miasto ma też wiele zalet, ale nie o tym jest ta książka” można by napisać parafrazując znany autorowi kawałek rapera, do twórczości którego możemy znaleźć w powieści mnóstwo nawiązań. Trudno napisać, żeby była to jakaś nowatorska perspektywa, ale w niczym mi nie przeszkadzało, bo miejska panorama przedstawiona jest bardzo atrakcyjnie. Jak wspominałem przeskakujemy od świata mediów do miejskiej gangsterki średniego i wysokiego szczebla, zahaczając po drodze o zagubionego polityka oraz wpadając na kreskę na zaplecze modnych warszawskich klubów. Różne płaszczyzny miasta połączone kokainowym krwiobiegiem. Zbiór postaci jest naprawdę ciekawy. Mamy tu więc znanego wszystkim telewizyjnego showmana, uosobienie konformizmu, który nie szczędzi pieniędzy na biały proszek, co zresztą jest w stolicy tajemnicą poliszynela. Mamy także znanego młodszej generacji rapera z północnej części Warszawy (w powieści z Mokotowa), który pakuje się w poważne kłopoty. Co najlepsze, historia ta nie jest całkowicie zmyślona, o czym Żulczyk obracający się w hip hopowych kręgach na pewno wiedział. Oprócz tego sporo barwnych osobników, których pierwowzorów nie znam, z głównym czarnym charakterem na czele. Dario, bo o nim mowa, jest typem żywcem wyjętym z kultowego przed laty serialu dokumentalnego „Alfabet Mafii”. Z każdym jego pojawieniem czułem napięcie, a wyobraźnia podpowiadała specyficzny styl bycia takich person. Te momenty naprawdę się Żulczykowi udały.
Czy to oznacza, że książka nie ma słabych stron? O dziwo niezbyt wiele o ile nie oczekujemy czegoś na miarę drugiej „Czarodziejskiej góry”. To dobrze napisana literatura popularna o współczesnej metropolii. Słyszałem głosy o infantylności niektórych dialogów, ale nie mogę powiedzieć, żeby jakoś specjalnie mnie to kuło w oczy. Mógłbym ewentualnie przyczepić się do procesu psychicznego rozpadania się bohatera, które wydaję się postępować zbyt łatwo, którego powody są zbyt typowe dla profesji, żeby dać aż takie skutki. Ale w sumie po co? Nie odczułem tego aż tak jednoznacznie. Inna kwestią której się obawiałem to oddanie klimatu dzisiejszej Warszawy, jej języka. Jako warszawiak miałbym spory problem z nieudolną pretensjonalnością w tym temacie, ale nic takiego się nie dzieje, czuć że autor też żyje tym miastem. Jest autentycznie.
W recenzjach przewija się często motyw zakończenia, podobno ma być jak kop w mordę. Nie potwierdzam tego, co nie znaczy, że jest złe. Przeciwnie, dodaje znaczeń. Bo „Ślepnąc od świateł” to książka także o wolności i o jej pozorach. Nie ma tu nachalnej moralistyki, ale zakończenie podsuwa pod sam nos rozważania o pieniądzach i niezależności.
Bezdyskusyjnym zjawiskiem ostatnich lat – w jak najbardziej pozytywnym sensie – jest moda na Żołnierzy Wyklętych. Liczne marsze 1 marca, dziesiątki utworów muzycznych i prac grafficiarzy, setki gadżetów, tysiące grafik i wlepek. Mit Niezłomnych stał się doświadczeniem pokoleniowym angażującym wszelkie środki wyrazu, brakowało tylko prawdziwej powieści wpisującej się w tematykę. Lukę wypełnił Legion. Stało się tak, mimo iż opowiedziane w nim losy Brygady Świętokrzyskiej NSZ nie odzwierciedlają głównego nurtu doświadczeń żołnierzy antykomunistycznego podziemia.