Niezobowiązująco o własnych lekturach.
Więcej na ariergarda.com, zapraszam.
Niestety. Nabawiłem się niechęci do książek o tematyce około drugowojennej w szczególności, oraz do historycznych w ogóle. Zrobiłem to sobie, jak większość złych rzeczy które przytrafiały mi się w życiu, sam. Byłem na tyle skupiony na tym okresie , pod postacią monografii i beletrystyki, że po prostu mi się przejadło. Problem zdiagnozowałem już jakiś czas temu, ale nie łatwo było odstawić od ręki moją drugowojenną używkę, bo wkradała się nawet z miejsc pozornie nie mających z nią wiele wspólnego. Trzeba było radykalnych ruchów, aby zupełnie się nie zatracić. Świadomie postawiłem na literaturę współczesną, najlepiej wielkomiejską i niezarażoną kompleksem wobec intelektualnych mód zachodu. Tylko ile można czytać Houellebecqa? Sytuacja stawała się beznadziejna, aż nagle wpadła mi w optykę, niczym gwiazdka z nieba, nowa książka Jakuba Żulczyka o Warszawie i tutejszym dilerze kokainy. Tak, kokaina. To może pomóc zapełnić pustkę, przynajmniej na chwilę…
Nie wszystko jednak ułożyło się tak gładko, bo o ile przypasowała mi tematyka, to miałem pewien z problem z autorem. Jakuba Żulczyka kojarzyłem już wcześniej, ale konkretnych barw zaczął nabierać od kiedy zauważyłem jego współpracę z Sokołem, postacią dla mnie zdecydowanie nieobojętną. Ich wspólny program niestety na dłużej nie wypalił, ale zdążyłem dzięki niemu zapoznać się z paroma wypowiedziami pisarza, tak w TV jak i w druku. Nie polubiłem go. Nie chodzi o jakąś silną niechęć czy cokolwiek takiego, ot po prostu niektóre jego opinie nie przypadły mi do gustu, wydały mi się lekko przemądrzałe i pretensjonalne. Automatycznie założyłem więc, że taka jest też jego literatura i nie miałem zamiaru jej sprawdzać. Opisane na początku okoliczności sprawiły jednak, że zamówiłem książkę w jednej z (niestety) sieciówek i przez jakieś problemy dystrybucyjne czekałem nią dłużej niż mi obiecano. Wyszedłem z założenia, że sprawdzę autora, wyrobie sobie o nim zdanie a w najgorszym wypadku obsmaruje go na moim światowej sławy blogu. Summa summarum, czytanie zostało rozpoczęte z wyraźnym uprzedzeniem oraz oczekiwaniem rozczarowania.
Po 50 stronach, które minęły nie wiadomo kiedy, część obaw zniknęła niczym pierwsza samara w sylwestra. „Ślepnąc od świateł” to sprawnie napisana powieść o brudach stolicy Polski. Poznajemy bohatera, który niby nie jest sympatyczny i pozytywny, ale jednak każdy z nas chciałby być trochę jak on. Zarabiać szybko duże pieniądze nie wstając o 6 rano przez pięć dni w tygodniu, obracać się wśród ciekawych ludzi (media, biznes, bohema, gangsterka), mieć ich szacunek a jednak stać z boku, w cieniu. Poznawać Warszawę od podszewki, taką jaka jest a nie jaką ją serwują naiwnym w telewizji śniadaniowej. Chcielibyśmy być tacy, ale na chwilę. Ano właśnie. Problem w tym, że nie da się w to wejść na pół gwizdka, dla przygody. Kiedy to zrobisz, miejskie bagno Cię wciąga, choć na początku wydaje się, że jest inaczej i w każdej chwili można to skończyć. Ale łatwy pieniądz uzależnia, podobnie jak adrenalina oraz uczucie ciągłego bycia w obiegu.
Bohater wydaję się być jednak ulepiony z trochę innej gliny niż typowy diler. Ma gdzieś obieg i adrenalinę, chodzi tylko o pieniądze dające mu niezależność. Zwraca uwagę na autorów książek w mieszkaniu w którym odbiera dług, sam posiada biblioteczkę, z muzyki słucha Bacha, ma niespełnione ambicje artystyczne. Niewątpliwie pisarz użyczył mu sporo ze swojego „ja”. Widać też chciałby być trochę jak on… Jeżeli dodać do tego jeszcze parę szczegółów – w tym to, że bohater powieści najbardziej na świecie nienawidzi złego traktowania kobiet – to da się zauważyć, że postać jest skonstruowana tak, żeby czytelnik mógł się z nią łatwo utożsamić i wczuć w jej punkt widzenia mimo daleko posuniętego utylitaryzmu.
Osobnym bohaterem „Ślępnąc…” jest Warszawa. Dostajemy jej wizję jako wyjątkowo brudnego miejsca, gdzie każdy walczy z każdym, wszyscy chcą się najebać, gdzie wszystko jest na sprzedaż i nie ma miejsca na idealizm. „Zepsute miasto ma też wiele zalet, ale nie o tym jest ta książka” można by napisać parafrazując znany autorowi kawałek rapera, do twórczości którego możemy znaleźć w powieści mnóstwo nawiązań. Trudno napisać, żeby była to jakaś nowatorska perspektywa, ale w niczym mi nie przeszkadzało, bo miejska panorama przedstawiona jest bardzo atrakcyjnie. Jak wspominałem przeskakujemy od świata mediów do miejskiej gangsterki średniego i wysokiego szczebla, zahaczając po drodze o zagubionego polityka oraz wpadając na kreskę na zaplecze modnych warszawskich klubów. Różne płaszczyzny miasta połączone kokainowym krwiobiegiem. Zbiór postaci jest naprawdę ciekawy. Mamy tu więc znanego wszystkim telewizyjnego showmana, uosobienie konformizmu, który nie szczędzi pieniędzy na biały proszek, co zresztą jest w stolicy tajemnicą poliszynela. Mamy także znanego młodszej generacji rapera z północnej części Warszawy (w powieści z Mokotowa), który pakuje się w poważne kłopoty. Co najlepsze, historia ta nie jest całkowicie zmyślona, o czym Żulczyk obracający się w hip hopowych kręgach na pewno wiedział. Oprócz tego sporo barwnych osobników, których pierwowzorów nie znam, z głównym czarnym charakterem na czele. Dario, bo o nim mowa, jest typem żywcem wyjętym z kultowego przed laty serialu dokumentalnego „Alfabet Mafii”. Z każdym jego pojawieniem czułem napięcie, a wyobraźnia podpowiadała specyficzny styl bycia takich person. Te momenty naprawdę się Żulczykowi udały.
Czy to oznacza, że książka nie ma słabych stron? O dziwo niezbyt wiele o ile nie oczekujemy czegoś na miarę drugiej „Czarodziejskiej góry”. To dobrze napisana literatura popularna o współczesnej metropolii. Słyszałem głosy o infantylności niektórych dialogów, ale nie mogę powiedzieć, żeby jakoś specjalnie mnie to kuło w oczy. Mógłbym ewentualnie przyczepić się do procesu psychicznego rozpadania się bohatera, które wydaję się postępować zbyt łatwo, którego powody są zbyt typowe dla profesji, żeby dać aż takie skutki. Ale w sumie po co? Nie odczułem tego aż tak jednoznacznie. Inna kwestią której się obawiałem to oddanie klimatu dzisiejszej Warszawy, jej języka. Jako warszawiak miałbym spory problem z nieudolną pretensjonalnością w tym temacie, ale nic takiego się nie dzieje, czuć że autor też żyje tym miastem. Jest autentycznie.
W recenzjach przewija się często motyw zakończenia, podobno ma być jak kop w mordę. Nie potwierdzam tego, co nie znaczy, że jest złe. Przeciwnie, dodaje znaczeń. Bo „Ślepnąc od świateł” to książka także o wolności i o jej pozorach. Nie ma tu nachalnej moralistyki, ale zakończenie podsuwa pod sam nos rozważania o pieniądzach i niezależności.